Pamiętnik Kościoła i Klasztoru Bernardynów w Leżajsku Cz. II

Pamiętnik Kościoła i Klasztoru OO. Bernardynów w Leżajsku zostały napisane przez o. Czesława Bogdalskiego w 1928 roku. To cenne świadectwo i ogrom pracy kronikarskiej i redaktorskiej. Pisane piękną, dawną polszczyzną, urzekają do dziś. Czytanie ich nie tylko przybliża losy naszego sanktuarium, ale wciąga i staje się niezwykłą opowieścią. Zapraszamy Was do lektury Leżajskich Pamiętników. Będziemy je publikować w częściach, z zachowanie oryginalnego zapisu. Ufamy, że będzie to dla Was niezwykle cenne przybliżenie historii i duchowości miejsca, które dla nas wszystkich jest dziś tak bliskie.

 

Pamiętnik Kościoła i Klasztoru
OO. Bernardynów 
w Leżajsku
Cz. II

Niebawem jednak nowe zdarzenie w lesie, poruszyło znów na krótką chwilę ludzką uwagę. Oto pastuszkowie leśni, bydełko w borze pasący poczęli opowiadać, że w temże samem miejscu, gdzie się Rychcie Matka Boża zjawiła, widzieli jakieś światła ruchome, jakby wielkie gromnice płonące, które za zbliżeniem się gasły, — 
a gdy odchodzili… znowu płonęły. To drugie zjawisko po kilka- kroć widzieli pastuszkowie, i opowiadali o niem ludziom. Lecz jak pierwsze zjawienie się Rychcie przyjęto bez zapału i dość obojętnie, — tak znów to drugie opowiadanie pastuszków przyjęto 
z niedowierzaniem, i złożono je na karb dziecinnego przywidzenia, Po niejakim czasie zapomniano O jednem i drugiem zdarzeniu, 
i zarówno opowieść Rychty, jako też owych pastuszków, poszła znów w niepamięć.

 

Tak minęło lat całych trzydzieści. Nadszedł rok 1590. Żył pod owe czasy w Leżajsku niejaki Tomasz Michałek, słodownik w miejscowym browarze, Urodził się w pobliskiej wsi Giedlarowej, jako syn ubogich rodziców. Dopokąd rodzice żyli, posyłali chłopaka do niedalekiej szkoły w Leżajsku. Przychodziło im to nader trudno, lecz pragnęli tym sposobem zabezpieczyć dziecku jakąś lepszą przyszłość. Zanim jednak chłopak ukończył tę parafjalną szkółkę, odumarli go oboje rodzice, i chłopiec nieletni pozostał jako ubożuchny sierota sam jeden na świecie… bez rodziny… bez opieki… i bez utrzymania. To zmusiło chłopaka do opuszczenia szkoły, i udania się gdzieś w świat… na służbę. Tyle tylko pamiątki pozostało mu po szkole, że się nauczył jako tako: czytać i pisać.

 

Dość długo trwała ta służebna tułaczka. Przez ten czas musiał pasać bydło w okolicznych wioskach, używano go do ciężkich a najniższych posług domowych, aż mu się wreszcie to wszystko sprzykrzyło, i w czternastym roku życia porzucił wieś, udając się do Leżajska celem znalezienia lepszego kawałka chleba. Zawiodły go jednak nadzieje. Lepszego miejsca nie znalazł, musiał znów pójść na służbę, i przez lat niemal kilkanaście zarabiał w ten sposób na chleb u rozmaitych mieszczan leżajskich. Nie utyskiwał jednak nigdy na swą dolę ciężką, zgadzając się we wszystkiem z wolą Bożą. Był pracowitym, obowiązki swe spełniał sumiennie, przytem był statecznym, szczerze nabożnym, unikał zwłaszcza hałaśliwych zabaw młodzieńczych, a natomiast polubił spokój, odosobnienie, i pobyt na łonie natury. O czem wtedy na tych samotnych przechadzkach myślał czy marzył? — tego nikt nie wiedział… jednemu tylko Panu Bogu było to wiadomem. Rówieśnicy mieli go za jakiegoś odludka i zamkniętego w sobie dziwaka, — starsi natomiast widzieli w nim człeka, choć młodego, ale rozważnego, i nie odmawiali mu swego szacunku.

 

Tak dorósł Michałek w młodzieńca dojrzałego,— i zbliżył się do lat swych męskich. Około tego czasu otrzymał miejsce w browarze leżajskim, a że posiadał umiejętność pisma i liter, więc w jakiś czas potem dość łatwo został słodownikiem, a później poduczywszy się warzenia piwa: nawet mistrzem browarnym.

 

Prawdopodobnie Tomasz Michałek pozostał zawsze w stanie bezżennym, jakkolwiek bowiem, niektórzy o nim znacznie później piszący twierdzili, że się ożenił, to jednak żadnym tego nie poparli dowodem, zaś bliscy jego czasów żywotopisarze, jakoteż stare księgi leżajskie: radzieckie i parafjalne nigdzie nie wspominają o Michałku jako żonatym. (Kronika klasztoru OO. Bernardynów w Leżajsku, którą nieznany bliżej z imienia zakonnik zaczął spisywać nie długo po przybyciu owych Ojców w to miejsce, — a więc mniejwięcej około 1615 r., — a którą później kontynuował w jakie lat trzydzieści O. Ludwik Janidło, kaznodzieja tegoż zakonu, zawiera w sobie dwa opisy, dotyczące życia Tomasza Michałka. Pierwszy z nich starszy, po polsku pisany niemal współczesny, bo tylko niewielu latami po jego śmierci powstały, zaleca się zwięzłością, jasnością stylu i jędrną prostotą i właśnie dlatego wzbudza zaufanie. Nie masz jednak w nim nigdzie nawet najlżejszej wzmianki, jakoby Michałek był żonatym. Natomiast wyraźnie tam zaznaczony rys jego charakteru i usposobienia, że „często barzo do bliskiego boru chodził dla Łuczywa i drewek i inszych potrzebek domowych, ij. w nim często sam, a sam zostając, modlitwy ij paciorkj swe w nim odprawował“. (Kronika leżajska, karta IV). Już samo to zamiłowanie przebywania w lesie na samotności i modlitwie wskazuje, że go nie ciągnęło do pieleszy domowych… zapewne pustych.. i bez ożywienia, jakie daje rodzina.

 

Zupełnie odmiennym co do stylu i treści jest drugi życiorys, skreślony ręką O. Ludwika Janidło. Autor pisząc go, użył doń łaciny nieco napuszonej, — i jak z całego widać układu, — już zgóry sobie założył, że ten opis życia ma być niezwykły, rozjaśniony i opromie- niowany wysoką świątobliwością, a nawet, heroizmem cnót Michał- kowych. W tym celu włączył do tego życiorysu różne porównania i obrazy, jakie znalazł czy to w Piśmie świętem, czy też w żywotach innych Świętych, a to Wszystko ubarwił w dodatku i to dość bezkrytycznie różnoraką legendą, która miała dość czasu na to, by omotać i osnuć postać Michałkową w różne fantastyczne szczegóły. Kto jednak wie, jak się szybko rodzi i rozwija legenda, jak z biegiem

czasu nabrzmiewa, uzupełnia się, a nawet przeistacza — ten się nie zdziwi, że w kilkadziesiąt lat po śmierci… skromny, prostoduszny i pokorny Michałek, urósł w legendzie do znaczenia jakiegoś tytana cnoty, do wielkości heroicznego wyznawcy wiary. Wszystkie dobre strony i przymioty ludzkie, wszystkie cnoty i zasługi, właściwe wielkim Świętym i żywym kolumnom Kościoła, przypisał O. Janidło temu, zawsze skromnemu i bardzo pokornemu Michałkowi. 

Po prostu… ukanonizował go. Aby zaś jeszcze wyraziściej uwydatnić, jak wiele ten święty człowiek wycierpiał na ziemi i jak wielkie przeszedł katusze, mimo heroicznych cnót swoich, więc w ślad za kursującą, a niestwierdzoną legendą, pierwszy O. Janidło pisze o Michałku to, czego nie napisał, bo o tem wcale nie słyszał, o wiele wcześniejszy tak bliski Michałkowi pierwszy żywotopisarz jego. Rozpowiada zatem szeroko O. Janidło — a zawsze na podstawie legendy, — że Michałek był żonatym, lecz z żoną bardzo nieszczęśliwym, bo żona była ladaco, niegodziwa i plugawa wietrznica, która go nieustannie dla innych zdradzała, dwukrotnie nawet porzucała dom jego, i stała się mu największą niedolą w życiu. Gonił za nią, szukał jej, najświętszemi słowami, zaklinał, by się poprawiła, lecz nic to nie pomogło, i ciężko utrapiony Michałek pozostał, jak ’ Job… wielkim w swej boleści. — Wszystko to piękne, a nawet wzruszające, lecz szkoda, że żadnym argumentem istotnym nie poparte. Wprzód, zanim to O. Janidło w Kronice zapisał, powinien był zaglądnąć do ksiąg parafjalnych i radzieckich, a te byłyby mu powiedziały, że nic im niewiadomo o „żonie“ Michałka. Co się zaś tyczy cnót i moralnej wartości Michałka, to nikt nie zaprzeczy, że był to w istocie człek bardzo świątobliwy, lecz czy w tej mierze, jak to określa O. Janidło, to już tylko Panu Bogu wiadomo. Nie dla zmniejszenia zasług i wartości Michałkowej to piszę, lecz, aby go obronić przed przesadą, która jest matką zwątpień i niewiary.)

 

 

Jeśli już nie co innego, to choćby tylko jego usposobienie i tryb życia wskazywały, że był bezżennym. Od ludzi wprawdzie nie stronił, lecz stykał się z nimi tylko o tyle, o ile tego wymagał jego zawód i istotna potrzeba. Zresztą bywał zawsze skupiony w sobie i lubił samotność. W chwilach od pracy wolnych, a więc w niedziele lub święta, zwłaszcza w godzinach popołudniowych, widywano go idącego samotnie gdzieś daleko w pole, albo do boru. Chętniej nawet zaszywał się w bór leśny, który się poczynał zaraz za Leżajskiem, — gdzie dziś już tylko czyste pola widzimy, — a wszerz i w głąb sięgał aż do Sanu. W jednej z takich wycieczek natknął się na dość znaczną polankę wśród lasów. Był to właściwie zrąb po wyciętych wiekowych dębach pełen pni, które świadczyły, jakie to olbrzymy rosły w tern miejscu. Zrąb ten, który przecinała jakaś dawna, lecz widocznie bardzo mało uczęszczana droga, był bardzo zaciszny, przytem cudnie rozsłoneczniony, i pokryty jak zwykle to bywa na zrębie, tysiącem barwnego kwiecia i ziół leśnych. Zdawał się aż zapraszać na swe łono do wytchnienia i spoczynku, więc nic dziwnego, że takiemu miłośnikowi samotności, a poniekąd marzycielowi jak Michałek… przypadł niezmiernie do serca. Po dziennym, czy też całotygodniowym znoju i pracy, po przeróżnych a nieodłącznych od żywota ziemskiego troskach i kłopotach, tu na tej zrębowej polance oddychał swobodnie, czuł się dalszym od ludzi, ale za to bliższym Boga, — i zazwyczaj ten uroczysty nastrój wewnętrzny, stawał się mu niemałą podnietą do natchnionej modlitwy. To wszystko sprawiało, że Michałek coraz częściej zachodził na tę polankę i to już nie tylko w dnie świąteczne, ale także w tygodniu po skończonej pracy.